8 lipca 2017 roku, odprowadzani promieniami zachodzącego słońca, tłumem widzów, kamerami telewizji oraz graną na żywo muzyką, wyruszyliśmy na wschód – ku Kresom, aby jako reprezentacja naszego liceum wraz z resztą uczestników z całego Dolnego Śląska podtrzymać polskiego ducha na naddniestrzańskiej ziemi i poznać przy tym z bliska historię i kulturę Ukrainy.
Na ósmą już wyprawę w ramach akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia” stawiła się z naszej ręki siedmioosobowa drużyna: tegoroczna absolwentka siedemnastki Amelia Krasoń, jej tata – Pan Grzegorz Krasoń, kolega Amelii – Karol Michalski, uczniowie naszej szkoły – ja i Karol Hajduk z klasy 2A, szkolny opiekun akcji Pani Aneta Popiołek oraz nieoceniony Pan Kierowca – Witold Tarapata. Zaopatrzeni w cały bagażnik narzędzi i darów dla mieszkańców Kresów, skierowaliśmy się na przejście graniczne Medyka-Szeginie, za którym – już na terenie Ukrainy – zatrzymaliśmy się, aby wymienić pieniądze, rozmieścić sprzęt wśród uczestników i dokonać pierwszych zakupów. Potem ruszyliśmy już wprost do przypisanych nam do zadomowienia się miejscowości – w naszym przypadku były to Brzeżany.
Po przyjeździe przede wszystkim skupiliśmy się na rozeznaniu w sprawach jedzenia i zakupów oraz rozpakowaniu się. Później jednak nadszedł już czas na pracę. Przez pięć dni z najwyższym uporem zmagaliśmy się z okupacją chwastów, korzeni, krzewów i drzew, jaka objęła cmentarz w Białokrynicy. I chociaż w pracy pomagał nam pan Michał Stulkowski – mieszkający w okolicy Polak – oraz lokalni Ukraińcy Wasyl Sopinka i Mikołaj Hryckow, to o każdy skrawek ziemi i o każdy kamień z grobu trzeba było łamać ostrza narzędzi. A jako że najczęściej ten bój toczyliśmy w palącym słońcu, to nieocenione okazało się położone niedaleko źródło bijące zimną wodą oraz świeże mleko, śmietana i ser jakie dostawaliśmy w podarku od mieszkańca wioski – Pana Zenona Bilińskiego. Dni pracy wyszło jednak sześć, gdyż po oczyszczeniu części obszaru białokrynickiej nekropolii, udaliśmy się jeszcze na mogiły w Podhajcach. Stan tamtejszego cmentarza był o wiele lepszy, lecz i tak musieliśmy poświęcić wiele godzin na doprowadzenie polskich grobów do porządku. Ponadto niemal wszystkie znajdujące się tam lechickie mogiły spisaliśmy i uwieczniliśmy na zdjęciach. To zadanie utrudniały inskrypcje na nagrobkach: nieczytelne oraz pełne błędów.
Nasz wyjazd nie polegał jednak wyłącznie na robociźnie. Często odwiedzaliśmy Brzeżany, dzięki czemu mieliśmy niejedną sposobność, żeby przejść się tętniącym życiem targiem, na którym można było kupić niemal wszystko – słodycze, ubrania, części mechaniczne, a nawet żywe kurczaki i króliki. Poza tym robiliśmy też zakupy w zwykłych sklepach oraz byliśmy na pizzy. Poznając w taki sposób dzisiejszą Ukrainę, natrafiliśmy na wielu miłych ludzi – skorych do pomocy, często znających w jakimś stopniu język polski, nieraz takich, którzy w Polsce pracowali. Jednak największym zdziwieniem i tak napełnili mnie mieszkańcy Białokrynicy. Gdy bowiem skrzyknęliśmy ich, aby rozdać zabawki i ubrania, pojawiło się ich naprawdę liczne grono. A dzieci, które – jakby w filmie – cieszyły się z zabawek tak niewielkich i błahych, że nikt z naszych stron nie rzuciłby na nie nawet okiem, zapadły mi na trwałe w pamięć. Później zaś udawaliśmy się do polskich domów, aby dać ich mieszkańcom paczki z darami – przedmiotami codziennego użytku i pożytku. Spotkaliśmy strawione czasem i zgarbione jego ciężarem Polki. I tam znowu uderzyła nas prawdziwa bieda, ale i szczerość oraz chęć dzielenia się najlepszym, co tylko się ma, nawet gdy cierpi się brak. Ugoszczono nas mlekiem i miodem. A także pysznymi potrawami, rdzennymi słowiańskimi daniami, które gotowała dla nas pani Natalia Hunczak . Dwa razy też urządziliśmy sobie ognisko na wzgórzu, na skraju lasu. Ogólnie podczas tych paru dni mieliśmy wiele sposobności, by posłuchać licznych historii od miejscowych, ujrzeć prawdziwą plagę bezpańskich psów, a także porównać ceny, które rzeczywiście okazały się w większości wypadków niższe niż u nas.
I to wciąż nie koniec. Mieliśmy też prawdziwe kulturalne wzloty, bowiem nastał dzień, gdy wyruszyliśmy na południe. I tam, niedaleko rumuńskiej granicy, zwiedzaliśmy zamek w Chocimiu, a także malowniczą Kołomyję, w której na ulicy wesoło grała muzyka, a wzrok przykuwało muzeum pisanek – przy jego wejściu znajdowała się właśnie ogromna pisanka. Innego dnia znowuż pojechaliśmy do Stanisławowa – większego, ślicznego miasta, o długiej historii, która przebijała się na ulice w formie pomników, tablic pamiątkowych i architektury. Poza tym odwiedziliśmy Buczacz, Halicz, a po drodze zawsze towarzyszyły nam rozległe pola, przydrożne kaplice i dziury w jezdni, które jednak zdają się być tamtejszym sposobem na ograniczenie prędkości – ot, próg drogowy wschodniego modelu.
Z brakiem życzliwości się nie spotkaliśmy, Ukraińcy odnosili się do nas zdecydowanie pozytywnie. Wszelkie pretensje są kierowane raczej w stronę Rosji: dane nam było słyszeć narzekanie na ten kraj, a przy wejściu do jednego ze sklepów znajdowały się naklejki z przekreślonym niedźwiedziem w barwach Federacji Rosyjskiej oraz z matrioszką o wielkich kłach, a także napis dumnie głoszący, że rosyjskich produktów tam nie znajdziemy. Na targu lwowskim można było także kupić karykatury prezydenta Putina oraz papier toaletowy z jego wizerunkiem i podpisem PTN PNCh…
Mroźnym cieniem kładzie się jednak kwestia Stepana Bandery oraz OUN-UPA. Na ulicach, nieraz nazwanych imieniem przywódcy organizacji odpowiedzialnej za ludobójstwo na Wołyniu, łatwo jest znaleźć czerwono-czarne flagi i portrety głów skrajnych nacjonalistów ukraińskich. Sami Ukraińcy nie czczą dokonanej zbrodni, wydają się pomijać tę sprawę i patrzeć na OUN-UPA wyłącznie jako na organizację walczącą o niepodległość Ukrainy oraz symbol patriotyzmu. Widać to po tym, że banderowskie symbole pojawiają się niemal wszędzie tam, gdzie wspomina się żołnierzy działających współcześnie na wschodzie Ukrainy. Listy ze zdjęciami i imionami poległych, tablice nawołujące do zaciągnięcia się do armii – opatrzone są najczęściej symboliką banderowską, chociaż z Banderą i z OUN-UPA nie mają właściwie nic wspólnego. Takie wybiórcze traktowanie historii – chociaż całkowicie niewłaściwe – wygląda na dość powszechne.
I tak mijał nam czas, aż przyszedł dzień dziesiąty. Zjedliśmy ostatnie śniadanie, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie skierowaliśmy się jednak wprost ku granicy. Tego dnia, 18 lipca 2017 roku, przyjechaliśmy do Lwowa. Bardzo szybko pojawiło się wyjątkowo silne wrażenie odmienności, Lwów bowiem wyraźnie różnił się od innych miejscowości, któreśmy widzieli. Bardzo zaś przywodził na myśl Wrocław: piękne kamienice, stare ulice i pomniki – w tym wspaniały monument Adama Mickiewicza – przypominały o polskości tego miejsca.
We Lwowie zakupiliśmy sporo pamiątek, odwiedziliśmy kilka świątyń i obejrzeliśmy cudowne architektonicznie pałace i teatry. A także zaszliśmy do McDonald’sa – w ciągu wszystkich naszych podróży po Ukrainie, tylko tam nań natrafiliśmy.
Koniec naszego wyjazdu przypominał jego początek: długa droga, mozolne przebijanie się przez granicę polsko-ukraińską, postoje i drobne zakupy na stacjach benzynowych. W środku nocy dotarliśmy do Wrocławia, gdzie czekali nas nasi bliscy. Po serdecznych pożegnaniach pozostało nam wrócić do siebie z licznymi pamiątkami i wspomnieniami.
Stanisław Woźniak, kl. 3E
Uczeń LO nr XVII im. Agnieszki Osieckiej z Wrocławia
Białokrynica:
Podhajce