28 lutego 1944 roku doszło do dwóch tragicznych wydarzeń: pacyfikacji Huty Pieniackiej i zbrodni w Korościatynie. O drugim z tych wydarzeń, w którym zginęło ponad 150 Polaków zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów, mówi się znacznie mniej. Jednak Korościatyn stał się miejscem pojednania, w którym oba narody upamiętniają ofiary tej zbrodni. Tę historię przybliżamy w najnowszym reportażu programu Studio Wschód.
Legenda o Korościatynie, historycznej wsi w województwie tarnopolskim, przetrwała w pamięci wielu dawnych mieszkańców tej ziemi. Od wieków Polacy żyli w zgodzie z Ukraińcami, pomagali sobie nawzajem, spędzali razem święta, zawierali między sobą małżeństwa, byli szczęśliwi. Wydarzenia z 28 lutego 1944 roku wstrząsnęły wsią. Większość mieszkańców została wymordowana przez ukraińskich sąsiadów. Ocaleni z pożogi wyjechali na Dolny Śląsk. Na ich miejsce przesiedlono tu Łemków spod Przemyśla, którzy w latach sześćdziesiątych zmienili nazwę miejscowości z Korościatyna na Krynycę. Współcześni mieszkańcy znają doskonale historię dramatycznych wydarzeń, które przetoczyły się rzez te ziemie. We wsi żyje jeszcze garstka Polaków, którym przodkowie przekazali pamięć o tej tragicznej lutowej nocy.
– Moja rodzina ze strony ojca mieszkała tam od kilkuset lat, przynajmniej od XVII wieku. Były to tereny spustoszałe rzez Tatarów. Korościatyn był bardzo wyjątkowy, bo w 100 procentach Polską wsią, chociaż pojawiały się osoby tak zwane przyżenione, czyli Ukraińcy którzy żenili się z Polkami. Mieszkało wtedy też kilkunastu Żydów – mówi ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski.
Duchowny opowiada o swoim ojcu, który w momencie ataku na wieś miał 18 lat. Te tragiczne wydarzenia opisywał w swoim pamiętniku, używając słów „Wydawało się, że antychryst zstępuje z nieba”, bo widziano pożary, słyszano krzyk mordowanych ludzi, bydło paliło się żywcem. Wówczas zabito około 150 osób, najmłodszą z ofiar była kuzynka ojca ks. Isakowicza-Zaleskiego – Stasia Łużny – mająca zaledwie jeden miesiąc.
– Ojciec opisał to wszystko, pozostał po nim pamiętnik i on w nim, niedługo przed śmiercią, zawarł takie znamienne słowa „Kresowian zabito dwukrotnie: raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie”. I później, po paru miesiącach, dopisał, że ta druga śmierć, przez przemilczenie, jest gorsza od tej fizycznej – przyznaje ks. Isakowicz-Zaleski.
Potomkowie mieszkańców tej wsi żyją dziś na Dolnym Śląsku, w okolicach Wrocławia, Legnicy, Brzegu, Lwówka Śląskiego czy też Strzelina. Nie zapominają o tej tragicznej historii i przeżyciach ich rodzin. Dbają również o tutejszy cmentarz, który jest porządkowany przez gimnazjalistów z Borowa w ramach akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia”.
– Korościatyn był, do czasów II wojny światowej, ojczyzną dla wielu moich rodaków. W 1938 roku zamieszkiwało tutaj 900 Polaków – mówi Marian Grabas, nauczyciel gimnazjum w Borowie i dodaje – Pamięć o tragedii Korościatyna jest bardzo żywa wśród mieszkańców naszej gminy. Ja osobiście postanowiłem zebrać wspomnienia o tamtej tragedii i przelać je na kartę książki. Borów jest takim drugim Korościatynem.
Na Dolnym Śląsku żyją jeszcze osoby urodzone na Kresach, które przeżyły atak z 29 lutego 1944 roku. Wspominają oni tamte tragiczne wydarzenia, choć nie jest im łatwo mówić o zbrodniczym napadzie, jaki przeprowadzili ich sąsiedzi Ukraińcy.
– Była środa albo wtorek. Tato otworzył drzwi w ganku, wrócił się i mówi „Ty wiesz, chyba napad jest”. Widzimy potem że jadą, że jest strzelanina. A ja wtedy weszłam do psiej budy i zaglądałam co się dzieje. A oni szli i palili – mówi Anna Koryzma, urodzona w Korościatynie mieszkanka Kuropatnika.
Części Polaków udało się uciec. Gdy zorientowali się o ataku, udali się do lasu, gdzie spędzili całą noc. Inni chowali się w kupach gnoju, które dały schronienie przed atakującymi. Nazajutrz zajęto się zbieraniem ciał i wożeniem ich do wspólnego grobu.
Ostatnim proboszczem parafii w Korościatynie był ks. Mieczysław Krzemiński, również świadek tragicznych wydarzeń z 1944 roku. 3 dni po mordzie, dokonał on pochówku swoich parafian. Ciała złożono w zbiorowej i bezimiennej mogile. Jedynym symbolem znaczącym miejsce tragedii był dębowy krzyż, rozdzielający cmentarz na część polską i ukraińską.
Wielu dawnych mieszkańców Korościatyna trafiło do Borowa, gdzie przywiózł ich proboszcz Krzemiński. Przez wiele lat wspominali oni swoich przodków jedynie w zaciszu domów. Dopiero w 2010 roku, na ścianie zabytkowego kościoła, odsłonięto tablicę upamiętniającą zbrodnię w ich rodzinnej wsi.
Jest ona złożona z 3 części. Pierwsza poświęcona jest ofiarą ludobójstwa, na której znajduje się cytat ojca ks. Isakowicza-Zaleskiego „Nim wstał świt oni byli już u Boga”. Druga część poświęcona jest ks. Krzemińskiemu, bohaterskiemu księdzu, który po wojnie pełnił posługę duszpasterską w Borowie. Trzecia część poświęcona jest Ukraińcom, którzy ratowali Polaków.
– 70 lat temu stała się tragedia. Nie ma większego nieszczęścia, jak śmierć naszych bliskich. My również odczuliśmy boleśnie te wydarzenia. Chciałem, abyśmy wspólnie pomodlili się za naszych braci i siostry, którzy spoczywająw naszej ziemi – głosi ks. Antoni Werbowyj, proboszcz parafii grecko-katolickiej w Krynycy.
Na początku września 2011 roku w dzisiejszej Krynycy odbyła się niezwykła uroczystość. Odsłonięto pomnik pomordowanych tutaj w 1944 roku mieszkańców Korościatyna. Na tablicach, w języku polskim i ukraińskim, umieszczono ponad 140 zidentyfikowanych nazwisk. Cmentarz, który jest porządkowany przez uczniów gimnazjum w Borowie, stał się miejscem pojednania. Ukraińcy wyrazili zgodę na postawienie pomnika. Jednogłośnie.
Teraz, każdego roku w lutym, przygotowują się do upamiętnienia ofiar zbrodni z 1944 roku.
– Bardzo się cieszę, że Polska pamięta swoich rodaków i opiekuje się tymi grobami. Bardzo dziękuję, że nas podtrzymujecie. Cieszę się, że jestem z wami i będę do końca – mówi Włodzimierz Hutnik, mieszkaniec Korościatyna, Polak.