Znajdujący się nad Dniestrem, przy granicy ukraińsko-mołdawskiej, Mohylów Podolski jest miastem w obwodzie winnickim liczącym 35 tysięcy mieszkańców. Dawniej sięgały tu południowo-wschodnie rubieże Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Na tzw. kresach kresów po dziś dzień zachowały się ślady polskości, które to od zapomnienia ratowali wolontariusze akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia”.
Jak większość z wolontariuszy biorących udział w akcji, pochodzę z województwa dolnośląskiego. Dolny Śląsk, jak też inne regiony wchodzące w skład tzw. Ziemi Odzyskanych, uległ po 1945 roku całkowitej wymianie ludności. Zamieszkujący tu Niemcy zostali wysiedleni w głąb Niemiec, a na ich miejsce sprowadzono repatriantów z utraconych przez Polskę Kresów Wschodnich. Oprócz przymusowych repatriantów, na Dolnym Śląsku pojawili się też dobrowolnie przybysze z Polski centralnej, Wielkopolski i innych regionów naszego kraju. Propaganda komunistyczna próbowała wszelkimi sposobami przekonać nowych mieszkańców do pozostania na tych ziemiach. O ile dobrowolnie przybyłym i szukającym nowych możliwości migrantom wewnętrznym aklimatyzacja przeszła sprawnie, to wśród Kresowiaków dominowała tęsknota za utraconą ojczyzną oraz niechęć do nowego miejsca wyrażana widocznym syndromem tymczasowości . Jako potomek repatriantów z byłego województwa stanisławowskiego II Rzeczpospolitej oraz migrantów z Wielkopolski nigdy nie darzyłem swojego województwa jakimś większym sentymentem. Za sprawą opowieści rodzinnych mojego taty, czułem się bardziej Wielkopolaninem, aniżeli Dolnoślązakiem. Odczuwałem też pewien sentyment do Kresów Wschodnich, ale nie był on tak duży, jak rzeczona „wielkopolskość”.
Mój stosunek do ziem utraconych w wyniku zdrady jałtańskiej zmienił się za sprawą podjęcia studiów historycznych na Uniwersytecie Wrocławskim. Już pierwszego dnia studiów poznałem studenta, który również ma kresowe korzenie. Różnica między mną, a nim była jednak taka, że on poczuwał się jako Kresowiak o wiele bardziej niż ja. Wyrazem tego, oprócz ogromnego zainteresowania historią i kulturą regionu, jest niezwykle aktywne uczestnictwo w wolontariacie polegającym na pomocy rodakom, którzy nie ulegli repatriacji i pozostali na ojcowiźnie oraz pielęgnowaniu pamięci o Kresach, której przejawem są polskie mogiły pozostałe na Kresach. Wszelka działalność kresowa realizowana w ramach akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia” organizowanej przez program Studio Wschód TVP Wrocław. W tym roku odbyła się VI edycja akcji rozpoczęta 8 lipca i trwająca do 18. W tym czasie blisko 800 wolontariuszy, pochodzących w większości z Dolnego Śląska, studentów, licealistów etc. pracowało na ponad 80 cmentarzach na stanowiących kresy II RP ziemiach wokół Lwowa, Stanisławowa czy Tarnopola, a także na krańcach I RP na Podolu. Wśród kilkudziesięciu grup, które udały się na dawne polskie ziemie znalazła się również ta, która udała się na Podole, a w której to znalazłem się i ja.
Jak już wspomniałem, moi przodkowie, którzy ulegli repatriacji, pochodzili z okolic Stanisławowa, a więc miejsce, do którego trafiłem nie było związane ze mną tak osobiście, jak gdybym trafił na cmentarz w Horodence czy Stanisławowie (dzisiejszym Iwanofrankowsku). Mimo to pobudki patriotyczne, którymi się kierowałem, a które były odczuwalne za sprawą świadomości, że tutaj, przed wieloma stuleciami, sięgały granice Rzeczypospolitej, dawały ogromną dawkę pozytywnej energii i motywacji do działania.
Miejscowość, do której trafiłem, ulokowana nad Dniestrem przy granicy ukraińskiej i mołdawskiej nosi nazwę Mohylów Podolski. Założycielem miasta był wojewoda Stanisław Potocki, który nadał mu nazwę na cześć swojego teścia Jeremiego Mohyły. W 1620 roku mieściła się tu kwatera hetmana Stanisława Żółkiewskiego, który gromadził wojska przed wyprawą pod Cecorą. Zaś po drugiej stronie Dniestru, w Mołdawii, jest pole bitwy, podczas której poległ Żółkiewski. W 1672 roku, w wyniku traktatu w Buczaczu po kapitulacji Kamieńca, Mohylów znalazł się pod tureckim panowaniem i do Rzeczypospolitej powrócił w 1699 po pokoju w Karłowicach. W wyniku III rozbioru znalazł się w zaborze rosyjskim i do Polski już nie powrócił. W 1991 roku znalazł się w granicach niepodległej Ukrainy. Obecnie jest stolicą rejonu w obwodzie winnickim i liczy sobie około 35 tysięcy mieszkańców.
8 lipca, po godzinie 19, wyruszyliśmy z Wrocławia jednym z busów. Drogę do polskiej granicy pokonaliśmy autostradą A4 i około 4 nad ranem byliśmy na przejściu granicznym polsko-ukraińskim. Na odprawie spędziliśmy aż 4 godziny, w wyniku złośliwości ukraińskich celników, którzy celowo opóźniali procedury celne. Po zmarnowaniu czasu, który mogliśmy przeznaczyć na podróż, w końcu przekroczyliśmy granicę. Po krótkim postoju i wymianie złotówek na hrywny udaliśmy się w dalszą podróż w kierunku Lwowa i dalej Tarnopola. Stan dróg na tej trasie, w porównaniu z późniejszymi, był relatywnie znośny. Jeszcze przed Tarnopolem widoczne było pogorszenie się stanu nawierzchni, ale dopiero po wyjeździe z tego miasta dalsza podróż uległa diametralnemu pogorszeniu za sprawą fatalnego stanu dróg. Konieczność polepszenia stanu polskiej infrastruktury jest jak najbardziej uzasadniona, ale w porównaniu z Ukrainą możemy się cieszyć z tego, że nie urwiemy sobie koła w samochodzie (chociaż w Polsce też to się może gdzieniegdzie zdarzyć). Kolejnymi etapami podróży były miejscowości Chmielnicki i Winnica – ta druga nie leżała na trasie do Mohylowa, ale ze względu na konieczność zaopatrzenia się w narzędzia niezbędne do prac na cmentarzu musieliśmy się tam udać. Po załatwieniu niezbędności ruszyliśmy na Mohylów, do którego około północy 9 lipca dotarliśmy. Miejscem, które stanowiło naszą bazę wypadową była… plebania. Pewnie wielu z Was w tym momencie złapało się za głowę z myślą, że to miejsce wykluczyło jakiekolwiek rozrywki po zakończeniu prac.
10 lipca upłynął nam na odsypianiu nocy spędzonej na podróży i regeneracji sił przed pracą. Tego dnia udaliśmy się do Mołdawii, ażeby odwiedzić Monaster, wschodni kompleks pomieszczeń klasztornych i, przy okazji, zakupić mołdawskie wino. Po bezproblemowym przekroczeniu granicy doznałem niemałego szoku, spowodowanego naprawdę niskim poziomem życia Mołdawian i to doprawdy tak niski poziom, że przy nim Ukraina wydaje się być bogata – mając na uwadze fakt, że Mohylów jest dość dużym miastem i nie jest zacofany tak, jak małe wioski, które mijaliśmy na swojej trasie. Dlatego przejście z relatywnie zamożnego miasta do zaniedbanej wioski bijącej swoją biedotą po oczach był tak widoczny. Całość pogarsza obecność znacznej ludności cygańskiej i ich myśli budowniczej, a w zasadzie jej braku. Mamy tutaj rozwiązania architektoniczne zrealizowane na drodze „słowa honoru”, a więc widzimy, że dana kolumna może się zawalić, ale wierzymy, że do tego nie dojdzie (a przynajmniej próbujemy nie dopuszczać takiej myśli). Oprócz zaniedbanych i zdewastowanych domów biednych ludzi, spotkamy się tu również z posiadłościami bogatych, cygańskich królów. Owe posiadłości charakteryzują się naprawdę dużą ilością zastosowanych stylów i rozwiązań architektonicznych, które biją po oczach brakiem jakiegokolwiek gustu i smaku. Wszystko, co zobaczyłem w tej przygranicznej mołdawskiej wiosce, zmieniło mój sposób patrzenia na Ukrainę i stan ukraińskich dróg. Polecam każdemu, kto mówi, że Polska jest zacofanym krajem, ażeby udał się do Mołdawii. Od razu wyleczą się wszelkie kompleksy spowodowane zapatrzeniem na zachód. Oczywiście nie mam tutaj na myśli spoczywanie na laurach i niepodejmowania prób unowocześniania naszego kraju w myśl hasła „bo inni mają gorzej”, ale wskazanie, że nie musimy czuć się gorsi od Niemców czy Holendrów, tylko dlatego, że oni są od nas bogatsi. To prawda, że na zachodzie mają większe zarobki i wyższy poziom życia, ale nasza kultura i sposób bycia nie wskazują na zacofanie – mentalnie bliżej nam do zachodu. W każdym razie różnica między nami a Niemcami jest o wiele, wiele mniejsza, aniżeli różnica między Ukrainą a Mołdawią.
Po dotarciu do Monasteru i powrocie na plebanię zakończyliśmy swój pierwszy dzień w Mohylowie. Następnego dnia udaliśmy się na cmentarz i rozpoczęliśmy pracę. Widok zaniedbanych polskich mogił napawa smutkiem, ale właśnie z tego powodu znaleźliśmy się tam, żeby to zmienić. Przede wszystkim nasza praca polegała na usunięciu wszystkich chwastów, zarośli i innych chaszczy, które powyrastały w pobliżu grobów i uniemożliwiły do nich dotarcie. Część grobów wymagała też ponownego poskładania z przewróconych kawałków, poprawienia niewidocznej inskrypcji czy posprzątania wszelkich butelek i innych śmieci, które miejscowi postanowili wyrzucić. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że wśród tej bujnej roślinności znajdowały się kupki uprzątnięte przez Ukraińców – wycięli chwasty ze swoich grobów i zamiast wywieźć, wyrzucili na polskie groby. Jest to dość powszechna praktyka w miejscowościach, gdzie nie ma już żadnych Polaków lub jest ich za mało, ażeby coś zrobić. Mimo wszystko praca przebiegała bez większych zakłóceń i udało nam się uprzątnąć kilka sektorów, na które podzieliśmy cmentarz przy wstępnej inwentaryzacji. Mnie trafiła się bardzo przyjemna robota przy kosie spalinowej, ale jednocześnie dość niebezpieczna zważywszy na występowanie kilkumetrowych dołów, do których można było wpaść, a które znajdowały się w pobliżu polskich mogił – powstałych w wyniku zapadnięcia się niektórych grobów czy też skutkiem szabru.
Kolejnym dniem była niedziela, którą musieliśmy mimowolnie przeznaczyć na odpoczynek, ze względu na fakt, iż jak wiadomo jest to dzień wolny od pracy i naszemu gospodarzowi mogłoby się nie spodobać, że nie uszanowalibyśmy tradycji. Tego dnia udaliśmy się na wycieczkę po mieście, podczas której poznaliśmy okolicę i zobaczyliśmy miejsca warte uwagi. Warte podkreślenia są wspaniałe świątynie prawosławne i grekokatolickie. W tym dniu wypadały też imieniny księdza, na których delektowaliśmy się smakiem mołdawskiego wina oraz gościnnością miejscowych. Poniedziałek zaś w całości poświęciliśmy na pracę przy grobach. Ja ponownie zająłem stanowisko przy kosie. Współuczestnicy wyjazdu zajmowali się wycinaniem drzewek i sprzątaniem wykoszonych już chaszczy. Jednocześnie w tym dniu mogliśmy liczyć na pomoc miejscowych, którzy poprzedniego dnia na mszy świętej dowiedzieli się o naszej obecności w mieście. Obecność dużej ilości ludzi znacząco przyspieszyła pracę, a bariera językowa w żadnym stopniu jej nie zakłóciła; wręcz przeciwnie – dogadywaliśmy się i żartowaliśmy. Był to nasz najbardziej owocny dzień, jeżeli chodzi o efektywność pracy, co nie oznacza, że w innych dniach nam nie szło. Po prostu tego dnia zrobiliśmy najwięcej czy też najbardziej widoczną pracę. Wieczorem zwieńczeniem naszej pracy było zapalenie zniczy w kolorach biało-czerwonych przy już odkrytych polskich grobach, ale niestety zmiana pogody i deszcz nie pozwoliły nam tego dokończyć. Wtorek był kolejnym dniem roboczym i ponownie owocnym, choć dużo mniej niż poniedziałek. Wiąże się to z faktem, iż tego dnia liczba wspomagających nas Ukraińców zmniejszyła się znacząco. Widocznie uznali, że poniedziałkowa pomoc była wystarczająca. W każdym razie tego dnia nie wydarzyło nic szczególnego uwagi, co warte byłoby podkreślenia.
15 lipca udaliśmy się na inny polski cmentarz znajdujący się w miejscowości Snitków. Celem naszej wyprawy było dokonanie inwentaryzacji znajdujących się tam mogił tj. spisanie z inskrypcji charakterystycznych informacji, danych osobowych pochowanych tam osób i umiejscowienie na prowizorycznej mapie, ażeby można było do nich bezproblemowo trafić. Jednocześnie podjęliśmy się zadania naprawienia i podniesienia rozkawałkowanego grobu, który rzucił się w nasze oczy. Taka czynności jest w moim odczuciu bardziej owocna, aniżeli wykoszenie całej bujnej roślinności wokół polskich grobów – chaszcze odrosną i będziemy z nimi walczyć za rok, jeżeli nie wspomogą nas miejscowi, a taki naprawiony nagrobek będzie stał przez lata. Po części to mamy na celu – wzbudzenie wśród Ukraińców świadomości, że Polacy swoją obecnością wzbogacali dziedzictwo tych ziem i z tego powodu powinni dbać nie tylko o swoje, ale także o nasze groby. Doświadczenie wieloletnich uczestników wskazuje, że w przypadku niektórych cmentarzy to, o czym wspomniałem, działa. Miejscowym robi się zwyczajnie głupio, że Polacy muszą przyjeżdżać z tak daleka i robić porządek na cmentarzu, podczas gdy oni są na miejscu przez cały rok.
Czwartek był naszym ostatnim dniem, który mogliśmy przeznaczyć na pracę i zwiedzanie okolicy, a to dlatego, że już rankiem 17 musieliśmy wyruszyć w bardzo długą i bardzo męczącą drogę. Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w kierunku Buszy, wsi w rejonie jampolskim i obwodzie winnickim. W naszych planach było odwiedzenie hajdamackich jarów – kryjówek w skałach i lasach, w których ukrywali się kozacy. Po około godzinnej podróży samochodem dotarliśmy w okolicę malowniczo umiejscowionej cerkwi. Gdy już skończyliśmy napawać się przepięknym widokiem, ruszyliśmy dalej i trafiliśmy nieopodal wejścia do jarów. Trzeba przyznać, że kozacy mieli łeb, jeżeli chodzi o wybór miejscówki na bazę wypadową. Ponadto dotarcie wewnątrz bazy wymaga ostrożności, bowiem źle postawiona stopa może oznaczać baaardzo bolesny upadek. W jarach mogła się zmieścić kilkutysięczna armia kozacka śpiąca na skałach i w jaskiniach, odporna na deszcz i mająca dostęp do wody pitnej. W takich warunkach można było bawić się w kotka i myszkę z przeciwnikiem prowadząc wojnę podjazdową i unikając bezpośrednich starć. Z braku czasu i konieczności dokończenia pracy na cmentarzu musieliśmy powrócić bez zwiedzenia wszystkiego. Ponownie udaliśmy się na cmentarz i ponownie odsłanialiśmy zarośnięte wysoką roślinnością polskie groby. Gdy już ukończyliśmy to, co musieliśmy zrobić, udaliśmy się na spotkanie ze wspólnotą Polaków na Podolu. Była to nasza ostatnia atrakcja w czasie wyjazdu i jednocześnie jedna z najbardziej sympatycznych. Kolejny ranek upłynął na przygotowaniach do wyjazdu i pożegnaniu z miejscowymi. Wyruszyliśmy w kolejną, dwudziestoczterogodzinną podróż po ukraińskich drogach. Jednocześnie wstąpiliśmy do miasta, które wśród wielu Polaków zawsze będzie polskie – do Lwowa. 2 godziny to naprawdę niewiele, żeby zwiedzić miasto i móc z czystym sumieniem je ocenić, ale mimo wszystko, ten krótki spacer po starówce zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Świątynie katolickie, grekokatolickie czy prawosławne – każda charakteryzowała się rozmachem i monumentalnością. Ponadto sam układ ulic, nieco przypominający Wrocław, odbiegał znacząco od tego, co widziałem w innych ukraińskich miejscowościach, ale to oczywiście jest bez porównania.
Po zakończeniu wizyty we Lwowie i jednoczesnym żalu, że trwało to tak krótko, nasza grupa ruszyła w kierunku granicy. Tym razem, na całe szczęście, odprawa przebiegła o wiele krócej, w niespełna pół godziny. Po przekroczeniu granicy ruszyliśmy w kierunku Wrocławia, do którego dotarliśmy około 4 nad ranem 18 lipca. Moja podróż dobiegła końca, ale już wiem, że za rok ponownie będę chciał tego doświadczyć. Moja ocena wyjazdu i sam udział w akcji oceniam jak najbardziej pozytywnie biorąc pod uwagę wiele czynników – od samego faktu, że brałem udział w niezwykle pożytecznej akcji po aspekty czysto rozrywkowe i wycieczkowe, możliwość zobaczenia wielu ciekawych zabytków, nierzadko mających domieszkę polskości, a także niesamowitą przyjemność podziwiania urody ukraińskich dziewczyn (tam nie ma brzydkich kobiet). To wszystko powoduje, że z przyjemnością zachęcam Was do udziału w akcji „Mogiłę pradziada ocal od zapomnienia”. Ratując polskie mogiły, kultywujemy pamięć o kresach, a jednocześnie macie możliwość zmienić swoje życiowe nastawienie za sprawą bardzo pozytywnych emocji, których niewątpliwie doświadczycie.
Autor: Paweł Andrzejewski