Przedstawiamy historię Lechów z Wołynia, którzy przetrwali sowiecki terror, zsyłkę i ludobójstwo wołyńskie, następnie wypędzenie z Kresów Wschodnich. Zapiski historii rodzinnej są tak dobrze sporządzone, że nawet nazwiska morderców – ukraińskich sąsiadów zza miedzy zostały w niej utrwalone. Polecamy przeczytać historię rodziny, gdyż rzadko kiedy z tak dobrze opisaną historią rodzinną się spotykamy.
Józef Lech był protoplastą rodu, który wywodzi się ze Żmigródka, bo tutaj osiedli, zorganizowali sobie życie, wydali potomstwo I tutaj nadal, mimo rozproszenia po całym świecie, w większości do dzisiaj mieszkają.
Przyszedł na świat jako jedno z siedmiorga dzieci Jana Lecha i Teresy z domu Faber. Matka była z pochodzenia Niemką nadwołżańską i pochodziła ze służby w majątku ziemskim Anny Wald, właścicielki połaci ziem, łąk, lasów oraz tartaku, młyna i kopalni bazaltu oraz zakładu kamieniarskiego. Wielu Ukraińców latami dzierżawiło ten majątek, inni wraz z Polakami pracowali we wspomnianych zakładach, dzięki czemu poziom życiowy okolicznych mieszkańców był wyższy od przeciętnej średniej na ówczesnym Wołyniu. Anna Wald wyjechała z Rudni Lwy po wkroczeniu doń Sowietów po 17 września 1939 roku. Jak wspomina Jan Rudnicki, żołnierze znalazłszy we dworze radio, powiesili je na drzewie i urządzili sobie na dziedzińcu pałacyku pijacką zabawę. Widząc, że najbliższy bieg historii nie będzie prawdopodobnie dla niej najłaskawszy, powierzając obowiązki doglądania majątku zaufanej powierniczce, zdecydowała o wyjeździe do Czechosłowacji, najprawdopodobniej do Trutnova, gdzie zamierzała przeczekać wojnę.[1] Była panią światłą oraz lubianą przez miejscową ludność, szerzyła oświatę, organizowała ochronkę i pomoc dla najbiedniejszych. Z jej otoczenia wywodziła się więc urocza Teresa, w której zakochał się dworski robotnik leśny, postawny i przystojny Jan Lech, który poślubił ukochaną na przełomie, a właściwie pod koniec XIX wieku . Sam pochodził z wielodzietnej rodziny Lechów, spokrewnionych przez lata z większością rodzin zamieszkujących tę, oraz okoliczne leśne osady, położone wśród rozległych równin, pokrytych lasem, trawą, przecinaną traktami oraz, wybudowaną w 1921 roku linią kolejową Rokitno – Lewacze – Moczulanka.
Rzeka Lwa, widok obecny. Fot. Witalij Wyszyński
Krainą obficie oblewaną ciemnymi wodami rzeki Lwy, które osadzały na dnie oraz okolicznej roślinności czerwonoceglasty nalot, dowód na inne bogactwo tej ziemi – rudę żelaza. Z tego powodu ziemia, choć mało żyzna, swoim bogactwem dzieląc się z ludźmi, dawała im zajęcie, znośny byt i w miarę beztroskie życie aż do wybuchu II wojny światowej. Kampania wrześniowa ominęła, z racji oddalenia, schowaną w lesie Rudnię Lwę, ale już nie uchroniła przed wkroczeniem Sowietów, którzy 17 września, po zajęciu dworu oraz ustanowieniu administracji, w miarę zgodnie bytowali przez okres popasu. Odległość Rudni od dawnej granicy ze Związkiem Sowieckim była niewielka, ok. 50 km, dlatego wkroczenie wojsk najeźdźcy nastąpiło już w pierwszym dniu zdradzieckiej agresji. Później nastąpiła instalacja sowieckiej administracji, realizowana przy wydatnej pomocy Ukraińców oraz ludności żydowskiej, która jak w większości, na Kresach Wschodnich, witała agresorów przyjaźnie, radośnie, często z kwiatami i czerwonymi flagami. Od 40 roku nastapiły wywózki na Sybir oraz Kazachstanu, kułaków, pracowników administracji państwowej, żołnierzy września albo ofiar donosu ukraińskich czy żydowskich współpracowników sowieckiego aparatu bezpieczeństwa. W ten sposób na Syberię trafił brat Józefa Lecha – Feliks – który przeżył zsyłkę, a później z armią Władysława Andersa wydostał się z ZSRS i poprzez Bliski Wschód dotarł do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł na stałe.
Jan Lech Bracia Michał oraz Józef Lechowie wraz z
Fot. Ze zbiorów rodzinnych.
Prawdziwą grozą powiało jednak po zajęciu Wołynia przez Niemców. Głównie dlatego, że prowadzone w pobliskim Rokitnie prześladowanie Żydów, które przeniosło się też do zagród wiejskich, uzmysłowiło Polakom, że zaplanowana eksterminacja, takiej czy innej grupy ludności, wywołuje dzikie instynkty, wyzwala pokłady nienawiści, zawiści i najniższych instynktów, a ludzi, którzy do niedawna stanowili sąsiadów, znajomych, czasem przyjaciół, wyklucza i fizycznie eliminuje ze społeczności.
Za niespełna dwa lata w roli zaszczutej zwierzyny mieli wystąpić mieszkający tam Polacy. Na razie jednak ratowali przed niemiecką, oraz jeszcze okrutniejszą, ukraińską policją, niedobitych uciekinierów żydowskich, wynędzniałych, głodnych, przerażonych, błakających się po okolicznych lasach, próbując przetrwać w środowisku, którego dotąd ani dobrze nie znali, ani zbyt dobrze nie rozumieli. Bezwględne polowanie na Żydów, publiczne rozstrzelanie na placu w Rokitnie, nadgorliwy w tym udział najemników ukraińskich, pokazał okrucieństwo jednego i drugiego oprawcy, nie dał jednak jasnych przesłanek do zbudowania systemu obrony i ochrony przed wyraźnie zbliżającym się zagrożeniem. Nie wywołał należytej mobilizacji, uwagi i . Już niedługo przyszło za to słono (krwawo) zapłacić. Pod koniec 1942 roku dało się juz odczuć w Galicji, ale przede wszystkim na Wołyniu, narastającą atmosferę zagrożenia, wzrostu nastrojów nacjonalistycznych, separatystycznych oraz mobilizacji bojówek i oddziałów OUN i UPA. Od pierwszego mordu dokonanego w lutym 1943 roku w Parośli[2] fala ludobójczej masakry stopniowo i konsekwentnie rosła, aby osiągnąć swój zenit 11 lipca 1943 roku, w trakcie tzw. „krwawej niedzieli“[3]. Wcześniej swoją krwawą niedzielę przeżyła Rudnia Lwa, gdyż w nocy z 22/23 maja bandy ukraińskich oprawców, najprawdopodobniej z formacji Tarasa Bulby, rozpoczęły rzeź wsi. Na szczęście, część mieszkańców spędzała tę noc w przygotowanych wcześniej ziemiankach i kryjówkach w lesie, części udało się uciec, gdyż ostrzeżeni przed sąsiadów oraz wystrzałami i odgłosami walk zaatakowanej wcześniej Aleksandrówki, zdążyli zbiec, zbierając w pośpiechu niezbędny dobytek, przede wszystkim żywność. Jak podaje Bronisław Janik, rozwścieczeni, ucieczką i ukryciem się większości wsi w lesie, bulbowcy, bezlitośnie i w okrutny sposób wymordowali pozostałych we wsi 13 osób. „Augustynę Lech zamordowano i spalono wyraz z domem. Tak samo zginęła Anastazja Boczkowska, a jej mężowi bandyci siekierą odcięli głowę. Pozostałe osoby, wśród których byli: Garbowska, Galicki, trzech Szuligów, dwóch Faberów, Jasińska oraz dwóch Lechów, zostały pokłute bagnetami i widłami lub porąbane siekierami. Do dogorywających oddawano po kilka strzałów, aby upewnić się, że więcej nie powstaną. […]“[4]
Łuska naboju oraz 5.groszowa moneta znaleziona na pogorzelisku w Rudni Lwa.
Znalezione po latach przedmioty użytku codziennego zagubione w trakcie pośpiesznej ewakuacji w Rudni Lwa. Fot. Witalij Wyszyński.
Trzeba dodać, że w mordowaniu Polaków udział brali ukraińscy sąsiedzi z pobliskich wsi i futorów – m.in. Wasyl Bryczka z Borowego, Semen Caruk z Karpiłówki oraz Jan Wołoszyn z Kisorycz.
Nie udało się uratować koła młyńskiego, które prawdopodobnie spadło z wozu. Emblemat pochodzący najpewniej z domu gajowego. Fot. Witalij Wyszyński
Tej hekatomby nie doczekała ani Teresa ani Jan Lechowie, gdyż ona zmarła w 1940 roku, on prawdopodobnie rok później na tyfus. Średni syn Józef (1903 – 1977) bierze ślub w 1933 roku z Janiną Niżyńską (1911 – 2010), pochodzącą z niedalekiego Koziarnika. Chotyńskiego, gm. Ludwipol, powiat Kostopol, woj. wołyńskie, parafia Lewacze. „Koziarnik Chotyński zamieszkiwały w większości rodziny Kuriatów, Michniewiczów, Jaworskich, Niżyńskich i Bekieszczuków. Była to kolonia rozrzucona w lesie, na piaszczystym gruncie, wśród podmokłych łąk, nad bagnistym strumykiem, dopływem rzeki Bober[5]. W 1934 roku rodzi się najstarszy syn Jan Lech, w 1936 Bronisław, w 1939 Roman, 1941 Ignacy, a w maju 1945 roku córka Jadwiga. Feralnej nocy, mając pod opieką małe dzieci, w ogromnym popłochu i strachu, Janina i Józef nie zauważyli, że wśród potomstwa brakuje jednego – najmłodszego Ignacego. Ojciec, nie zważając na śmiertelne zagrożenie, wrócił do, będącego już pod ostrzałem, domu, gdzie wśród świstu kul, znalazł zawiniętego w koce, stojącego na stole półtorarocznego synka. Złapał go wpół i porzucając resztki dobytku, uniósł dziecko wraz ze swoim życiem do pobliskiego lasu. W ten sposób ocaleli, choć pozbawieni zostali jakichkolwiek środków do życia. Za dnia schronienia poszukali w oddalonych o 8 km Starykach, gdzie stacjonował oddział partyzantki sowieckiej, a także czasowo przebywał oddział polskiej partyzantki Roberta Satanowskiego. Niestety, nie na długo. Tydzień później ukraińska banda w liczbie 600 napada mordując, rabując i paląc mieszkańców tej wsi, korzystając z nieobecności oddziałów partyzanckich. Znów trezba uciekać, znowu trzeba ratować życie swoje i dzieci. Tułaczka prowadzi do Koziarnika, następnie do Lewacz, gdzie rodzina dotrwa do końca wojny.
W 2013 roku ustawienie krzyża upamiętniającego zbrodnię sprzed 70 lat na miejscu dawnego cmentarza w Rudni Lwa. Fot. Piotr Lech.
Spalona i zniszczona Rudnia Lwa jest miejscem walk, stacjonowania oddziałów, sowieckich oraz polskich, punktem wypoczynku oraz dowodzenia oddziałów. Na poczatku lipca 1943 roku, na teren powiatu sarneńskiego i Kostopola, kpt. Tadeusz Klimowski ps. „Ostoja“ skierował kapitana, cichociemnego Władysława Kochańskiego ps. „Bomba“ i „Wujek“, który miał odbudować tamtejsze struktury konspiracyjne. Szybko zbudowany oddział w ilości 500 żołnierzy operował w okolicach Starej Huty oraz Huty Stepańskiej. Inny oddział „Strzemię“, pod dowództwem por. Zenona Blachowskiego ps. „Strzemię“ w ilości 100 żołnierzy działał w obrębie Rudni Lwy. 16 lipca rozpoczęła się słynna, trzydniowa batalia o Hutę Stepańską. Zgromadzona tam z okolicznych miejscowości ludność w ilości ponad 4 tys. pod komendą Kochańskiego „Bomby“ stawiała zacięty opór banderowcom, aby 18 lipca pod osłoną nocy i deszczu, przebić się w zwartym szyku furmanek do Rafałówki, skąd podstawionym przez Niemców (!) pociągiem wyjechać w głąb Niemiec. Ranny w akcji por. Kochański przedostaje się do Starej Huty, gdzie zajmuje się dalszym formowaniem oddziału, prowadzi wiele spektakularnych działań bojowych, zatrzymując się i stacjonując wielokrotnie w Rudni, wykorzystując do tego budynek szkolny. Ten sam, w którym żyli Teresa i Jan Lechowie, użyczając część swojego murowanego domu na potrzeby zimowej szkoły, kiedy to do dzieci, poprzez zaspy i śnieżne zamiecie, przyjeżdżała nauczycielka z pobliskiego Rokitna. Najważniejszy i nabardziej charyzmatyczny dowódca partyzancki a później oficer 27 Dywizji Wołyńskiej AK w tym okręgu (sarneńsko – kostopolskim) walcząc przeciwko bandom UPA, bulbowcom, Niemcom, a także Sowietom, w trakcie batalii zmuszony był zawierać różne sojusze i kompromisy – z Niemcami ewakuując ludność Huty Stepańskiej, z Sowietami walcząc z ukraińskimi bandami oraz Niemcami. Zbytnie zaufanie do Sowietów, jak zawsze w historii, okazało się niestety zgubne dla tego oficera wyszkolonego w Anglii do walki z przeciwnikiem przewidywalnym, cywilizowanym. Żadne z tych kryteriów nie przystawały natomiast do cynicznych, pozbawionych zasad i wartości żołnierzy i bojówkarzy ze wschodu. Listopad i grudzień 1943 roku Kochański spędził stacjonując głównie w Rudni Lwa. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia kpt. Kochański, stwierdzając możliwość przejęcia oddziałów polskiej policji, utworzonej przez Niemców w Kostopolu i Bereżnem, opuścił kwatery w Rudni Lwa i skierował oddział z powrotem do Starej Huty, gdzie zamierzał spędzić święta. W miejscowości Bronisławka zatrzymał sie na odpoczynek. Otrzymał tutaj wiadomość, że jeden z dowódców partyzantki radzieckiej, gen. Naumow, chce się z nim zobaczyć, zapraszając do swego sztabu w niedalekiej wiosce Zawołcze. Pojechał tam „Bomba” w towarzystwie por. „Strzemię” i ks. Leona Śpiewaka ps. „Oboźnik” oraz kilkoma podoficerami eskorty. Podczas biesiady w Zawołczu, suto zakrapianej alkoholem, cała grupa polska została rozbrojona i zaaresztowana. Oddział radziecki ruszył w pospiesznym marszu na wschód. Podczas odpoczynku żołnierze eskorty zostali zastrzeleni, a kpt. „Bomba”, por. „Strzemię” i ks. „Oboźnik” odstawieni do Kijowa, a później do Moskwy. Tam byli sądzeni i skazani na obozy pracy, jako „przedstawiciele obcej agentury”. Kochański, nie mogąc pogodzić się z wyrokiem, próbuje ucieczki z miejsca odosobnienia. Po schwytaniu zostaje skazany na 25 lat katorgi na Kołymie. Władysław Kochański wyszedł na wolność w 1955 roku na skutek odwilży po śmierci Stalina. Zmarł 12 grudnia 1980 roku w Krakowie. Przyczyną zgonu była choroba serca, której nabawił się zapewne wskutek kilkunastoletniej „gościnności” sowieckiej. Za swoje wojenne dokonania został odznaczony m.in.: Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych oraz Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami. Po aresztowaniu i porwaniu kpt. „Bomby” jego oddział został znacznie zredukowany, wielu żołnierzy przeszło do samoobrony, wielu wycofało się z walki. Nad pozostałą grupą wielkości kompanii piechoty objął dowództwo ppor. Feliks Szczepaniak ps. „Słucki”, podejmując marsz na koncentrację w kierunku Kowla. Oddział ten dotarł do Ganek pod Sarnami, gdzie odbył smutną Wigilię, przeżywając utratę swojego dowódcy. [6]
Rodzina Józefa Lecha w 1945 zgłosiła się do akcji przesiedleńczej, gdyż nie zamierzała przyjmować obywatelstwa sowieckiego, a poza tym niewiele ją tam trzymało. Domostwo, zabudowania, cały dobytek poszedł z dymem, ponadto wciąż groźna była ukraińska partyzantka, która groziła śmiercią Polakom, którzy nie wyjadą z tych terenów. Pamięć niebywałego okrucieństwa była zbyt świeża i żywa, by traktować te groźby lekceważąco.
Dokumenty na podstawie których rodzina Józefa Lecha przyjechała na Ziemie Zachodnie. Fot. Zbiory rodzinne.
Ten strach utrzymywał się przez długie lata, powracał także tu na Zachodzie przy wspomnieniach, uroczystościach rodzinnych, a słowo banderowiec zawsze brzmiało groźnie, złowrogo, wypowiadane było ze wstrętem pomieszanym z przerażeniem. Ten strach przez długie lata przeważał nad nostalgią i chęcią zobaczenia ponownie kraju lat dziecinnych. Uniemożliwiał wyjazd na Ukrainę, w poszukiwaniu zostawionych tam śladów, ostatecznie pozostawionych we wrześniu 45 roku.
25 września 1945 roku ze stacji kolejowej w Rokitnie rodzina Józefa i Janiny Lechów z synami Janem, Romanem, Bronisławem, Ignacym i niedawno urodzoną córką Jadwigą, wraz z dwiema krowami zapakowana została do wagonu, który zmierzał poprzez Sarny, Kowel, Chełm, Lublin, Wrocław do Żmigrodu. W ten sposób, zostawiając za sobą kilkaset lat historii, tradycji, zostawiając resztki dobytku, domostw, groby najbliższych, zmierzali w stronę nowego i nieznanego, w stronę przyszłej ojczyzny. Pierwszą miejscowością, do której dotarli była Biadaczka, w której przemieszkiwali około dwóch lat, zanim trafili do Żmigródka. Po dwóch przeprowadzkach, osiedli na stałe pod nr 56, w budynku, w którym funkcjonowała jednocześnie Gromadzka Rada Narodowa, w której stanowisko przewodniczącego przez kilka lat sprawował Józef Lech. Jednocześnie prowadząc gospodarstwo rolne, a wcześniej podejmując pracę we wrocławskiej fabryce papierosów. Rodzina Lechów powiększa się, na świat przychodzą kolejne dzieci – Tadeusz 1948, Halina (1950 – 2005) oraz Edward w 1955. Uczą się, podejmują pracę, zakładają rodziny oraz własne firmy. Najstarszy Jan wychowuje wraz z żoną Reginą pięciu synów – Henryka, Andrzeja, Jana, Sylwestra i Wiktora. Roman wraz z żoną Wiktorią trzy córki – Małgorzatę, Annę i Urszulę. Bronisław wraz z Franciszką dwóch synów Leszka, Pawła oraz córkę Agnieszkę. Wraz z bratem Eugeniuszem osiedlają się we Wrocławiu, gdzie na świat przychodzą dwaj synowie Mariusz i Arkadiusz. Córki Janiny i Józefa wychodzą za mąż, Jadwiga pojmuje za męża Stanisława Bagińskiego, razem wyjeżdżają do Niemczy, gdzie rodzą się ich synowie Arkadiusz, Tomasz i Maurycy. Halina pozostaje w Żmigródku, razem z mężem Antonim Zalewskim, na świat przychodzą dzieci – Piotr, Joanna, Sylwia oraz Łukasz. Najmłodszy syn Edward, który przejął po rodzicach gospodarstwo rolne, po jakimś czasie wyjeżdża do Ząbkowic, gdzie kupuje ziemię i tam przenosi swoją działalność. Ze związku z Marią przychodzą na świat dzieci – Jadwiga, Anna, Marek, Krzysztof i Ewa. Ignacy, średni syn, cudem prawie uratowany z banderowskiej pożogi, miał u swoch rodziców pewną taryfę ulgową i szczególne względy, które być może wynikały z pamięci o bliskiej śmierci, o którą się otarł jako niemowlę, a może z tego, że matka od początku musiała o niego walczyć, gdyż ze względu, na jego głośny płacz, nikt nie chciał przebywać z nimi w jednej ziemiance, podczas ukrywania się przed ukraińskimi prześladowcami. Matczyne serce nie pozwoliło jej ani zostawić synka, ani go kneblować, czego żądali śmiertlenie wytraszeni towarzysze niedoli. Z jego związku małżeńskiego z Marią przychodzą na świat dwaj synowie – Ryszard oraz niżej podpisany, Piotr.
[1] Jan Rudnicki, Nasza polska rzeczywistość, Warszawa 2006 r., s. 28.
[2] Okrutne wymordowanie 173 mieszkańców polskiej wsi Parośla (pow. Sarny) 9 lutego 1943 jest uznawane za początek rzezi wołyńskiej.
[3] Krwawa niedziela to potoczne określenie wydarzeń z 11.07.1943 r., punkt kulminacyjny rzezi wołyńskiej, akcja masowej eksterminacji polskiej ludności cywilnej na Wołyniu przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów Stepana Bandery (OUN-B), Ukraińską Powstańczą Armię (UPA) oraz ukraińską ludność cywilną. Tego dnia zaatakowano Polaków w 99 miejscowościach, głównie w powiatach włodzimierskim i horochowskim.
[4] Bronisław Janik, Było ich trzy, Warszawa 1970.
[5] podaję za: http://wolyn.ovh.org/opisy/koziarnik_chotynski-03.html
[6] Podaję za: http://historia.wp.pl/title,Bomba-na-UPA-cichociemny-Wladyslaw-Kochanski-bohater-Wolynia,wid,16847302,wiadomosc.html?ticaid=118c14&_ticrsn=3 o
http://www.studiowschod.pl/artykuly/pomoc-dla-rodakow-w-rumunii-akcja/
http://www.studiowschod.pl/wplac-darowizne/