Przyjechali po nas furmankami o 3-ciej nad ranem i w ciągu pół godziny kazali nam się spakować. Rzekomo można było wziąć po 100 kg na jedną osobę, ale niestety nie pozwolili brać tego co my uważałyśmy za potrzebne. Gdy widzieli w naszych rękach coś wartościowego, to tłumaczyli, że tego nam nie potrzeba, bo tam gdzie jedziemy dadzą nam wszystko
Polacy z dumą wspominają to, co przeżyli. Spośród wszystkich narodów ujarzmionych przez Hitlera tylko oni nie wydali żadnego Quislinga. Pomimo fali terroru, brutalności i rozlewu krwi w czasach Stalina nie ulegli sowietyzacji, tak jak nie poddali się rusyfikacji w okresie caratu. Ludzie tacy, jak Zbigniew Czarnek, Maksymilian Hoffman i Stanisław Pawulski stali się bohaterami zbiorowej narodowej pamięci. Są to bohaterowie, którzy polegli niepokonani i do końca służyli Polsce (1).
Allen Paul „KATYŃ”
Po strasznej tragedii, która nastąpiła 17 września 1939 roku życie Polaków w Tłumaczu stało się bardzo smutne i przygnębiające. Mój tata, który do 19-go września 1939 roku był przodownikiem Policji Państwowej w Tłumaczu, został zabrany przez NKWD i wywieziony do obozu w Ostaszkowie. Spotykałyśmy się już tylko po nabożeństwie rannym i wieczornym, przekazując sobie najczęściej wiadomości kto został aresztowany, lub u kogo zeszłej nocy była rewizja, którą na czele z Makarewiczem i Czaplińskim (mężem Jóźwiakówny) przeprowadzało kilku lub kilkunastu żołdaków ukraińsko-sowieckich. Czasami komuś udało się włączyć radio, a usłyszane wiadomości przekazywał dalej „ku pokrzepieniu serc”. Smutne było to, że byli koledzy, którzy kiedyś chodzili z nami do polskiej szkoły, codziennie władali polskim językiem teraz radzili nam zapomnieć tego ukochanego języka, a przestawić się na aktualny tj. ukraiński. Prym w propagowaniu tej nowej idei wiódł Włodzimierz Czapliński (kuzyn wyżej wymienionego), który 6 lat chodził z nami do jednej klasy, a jakże wykazywał się nawet dokumentami dziadka, który miał szlachectwo zaściankowe. Mała dygresja. Zupełnie innym kolegą Ukraińcem okazał się Krysa, który chodził do ostatniej klasy gimnazjum starego typu. On mieszkał w Monasterzyskach tam pracował, ale jedynie by pomagać Polakom i inteligencji żydowskiej. Wielu ustrzegł przed aresztowaniem, ale sam przepłacił to życiem, bo gdy Sowieci to wykryli skazali Go na zesłanie i po drodze zabili. Co się stało z W. Czaplińskim, w którym tak odezwała się krew nacjonalisty ukraińskiego nie wiem. Nie będę wspominała o rzekomych Polkach (Antonina Czohara, Wiera Kadajska, Olga Komanowska), które również przywdziały barwy niebiesko-żółte. Odezwały się w nich żyłki aktorskie i zaczęły wystawiać sztuki ukraińskie takie jak „Natalka Połtawka” itp., ale o tym dowiedziałyśmy się już na Sybirze, dokąd z Tłumacza wywieziono Polaków w 13 przepełnionych wagonach. Stało się to 13 kwietnia 1940 roku, w piątek, o godzinie 3 nad ranem.
W przeddzień wywozu byłam w Monasterzyskach u swojej babci. Po mszy świętej spotkałam się na plebanii z księdzem Jońcem i Rojkiem. Przekazywałam im wiadomości usłyszane w radiu, które wujek miał wmontowane w ścianie. Pamiętam, jak cieszyliśmy się stratami ponoszonymi nad jeziorem Ładoga. Wówczas księża powiedzieli mi, że chyba będzie nowa wywózka, gdyż na stacji zamontowują do wagonów bydlęcych kominy. Tak było 2-go lutego tego 1940 roku, gdy wywozili osiedleńców. Potwierdził to Krysa, który również utrzymywał kontakt z księżmi. Dowiedziawszy się że będę, więc przyszedł i namawiał mnie żebyśmy niezwłocznie przyjechały do Monasterzyk. Miał dla nas wyrobione fałszywe paszporty i kryjówkę. Bezzwłocznie wróciłam do Tłumacza, ale moja Mama i Siostra sceptycznie do tego podeszły. Mama żałowała domu, a Siostra tłumaczyła, że musi się uczyć. Wieczorem, jak zawsze poszłam do kościoła. Na nabożeństwie były prawie wszystkie moje koleżanki, siostry Białkowskie, Chrzanowska, Mierzwińska, siostry Urbaniakówne. Powiedziałam im o tych wagonach, więc poszłyśmy na dworzec kolejowy, by sprawdzić czy i w Tłumaczu też będą wywózki. Czy to młodość, czy rezygnacja ze wszystkiego sprawiła, że pytałyśmy siebie nawzajem w którym wagonie jutro się znajdziemy. Tak też się stało. Znalazłyśmy się w tych wagonach, z tą różnicą, że nie wiedziałyśmy kto jest w którym wagonie, bo „eskorta” w miarę dowozu ludzi na stację zapełniała transport systematycznie.
Jak wspomniałam przyjechali po nas furmankami o 3-ciej nad ranem i w ciągu pół godziny kazali nam się spakować. Rzekomo można było wziąć po 100 kg na jedną osobę, ale niestety nie pozwolili brać tego co my uważałyśmy za potrzebne. Gdy widzieli w naszych rękach coś wartościowego, to tłumaczyli, że tego nam nie potrzeba, bo tam gdzie jedziemy dadzą nam wszystko. W stanie takiego zaskoczenia niezdolne byłyśmy logicznie myśleć i nie wiedziałyśmy co ze sobą zabrać, a eskortujący nas żołdacy na widok jakiejś porządniejszej rzeczy wyrywali z ją rąk twierdząc, że tam gdzie jedziemy wszystko jest gotowe i na nas czeka. Nie pozwolili wziąć kompletu garnków, chromowanej 5 litrowej puszki z cukrem, bo ładnie się świeciła, nawet Mamie nie miał być potrzebny kołnierz z lisa tzw. boa. Jednym słowem wzięłyśmy pościel, trochę ubrań i jedzenia, ale nie było tego 100 kilogramów.
W wagonie naszym po jednej stronie umieszczono rodzinę Gabańskich z Panią Maliszową, a po drugiej stronie Panią Stefanią Chrzanowską z córką Krystyną, Elizę Andrzejaczek z malutką sześciotygodniową córeczką, którą z wody w wagonie ochrzciłam, Marię Urbaniak z córką Janiną i synem Władysławem, Marię Matejko z córkami Marią i Jadwigą, Anielę Willner z synami Tadeuszem, Julianem i Edwardem, Rozalię Sędziwą z synami Ludwikiem i Marianem oraz córką, której imienia nie pamiętam. Tę dwójkę rodzeństwa po przyjeździe na miejsce odtransportowano do dalszej rodziny. W wagonie oprócz zasiedlenia i komina nasi „wybawiciele” wycięli otwór, który miał służyć jako klozet, i który Janek Gabański z innymi chłopcami osłonił prześcieradłem tworząc „elegancką” wygódkę. Ciasno było potwornie. Mogliśmy tylko siedzieć na swoich bagażach.
W sobotę przed południem żołnierze pilnujący nasz odrutowany wagon wywołali moje imię i nazwisko. Gdy podeszłam, uchylił drzwi i podał mi starannie opakowane pudło. Byłam zaskoczona, bo po pierwsze nie wiedziałam od kogo, a po drugie było to niebezpieczne. Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu przeczytałam, że nadawcą paczki był Bernard Dicker, szwagier profesora Hanera nauczyciela niemieckiego. Paczka zawierała bardzo wartościowe produkty żywnościowe, a nawet smakołyki. Jeszcze w Tłumaczu przed naszym wywozem Bernard Dicker, kolega mojego taty przychodził do nas. Interesował się czy mamy środki do życia, ofiarowywał pomoc, ale wówczas nie była nam ona potrzebna ponieważ sprzedawałyśmy używane rzeczy osobiste, na które był wielki popyt wśród „inteligencji sowieckiej”, tak że na bieżące potrzeby wystarczało.
W niedzielę nad ranem ruszyliśmy w podróż w nieznane. Przywieźli nas do Monasterzysk. Na dworzec przyszli ludzie, którzy wracali z nabożeństwa z kościoła, była wśród nich i nasza rodzina. W drodze dawali nam co drugi dzień jakąś strawę gotowaną tzn. zupę, w której było wszystko, ale mimo dociekliwej analizy nie mogłyśmy odgadnąć z jakich warzyw czy chwastów się składała. Od czasu do czasu dawali również kisiel tzn. wodę zaciągniętą mąką ziemniaczaną bez cukru, ale ta pożywka była tylko dla babci Garbarskiej i malutkiej Bogusi (córeczki Andrzejaczekowej). Jechałyśmy dwa tygodnie. W Obwodzie Kustanajskim odczepili wagony i zaczęli rozwozić nas do poszczególnych kołchozów, bo tak mieli zaplanowane. Mieliśmy zasilić kadrę pracujących w polu. Zawieziono nas do posiółka Borykinka i tam każdą rodzinę umieszczono na kwaterze. Niestety za kwaterę potrzeba było płacić, a najchętniej gospodynie brały prześcieradła, których zapas szybko topniał, więc wynajęłyśmy sobie zdewastowaną izbę u gospodyni, która zgodziła się nas przyjąć w zamian za wyremontowanie. Karelczyk, który też był wywieziony postawił nam piec, który służył rodzinie Willnerów jako łóżko, a my tzn. pozostali mieliśmy tyle miejsca ile zajęło łóżko, albo prycza, natomiast cały dobytek znajdował się pod łóżkiem. Izba miała około 13 m2 , a zamieszkało w niej 5 polskich rodzin, razem 13 osób.
Już w maju 1940 roku otrzymałam od Bernarda Dickera 500 rubli, a w krótkim liście tylko parę słów: „zamiast skromnej wiązanki fiołków przesyłam Pani tę znikomą kwotę”. Otrzymałam od Niego trzy razy po pięćset rubli i parę paczek. Adres mój zdobył od mojej Babci. Oddzielnie pakował do paczek artykuły spożywcze i przemysłowe. Pamiętam, że w pierwszej paczce, gdzie wszystko opakowane było w biały pergamin na wierzchu postawiony był kozik popularnie u nas zwany żydkiem. Rozczulił mnie jego pedantyzm, pamiętał mnie inną, nie wiedział, że miałam tam jeden kubek z którego jadłam i piłam. Kiedy przysłał mi biały wełniany sweter nie zapomniał o zapasowych guzikach, igłach itp. Paczki mogły być tylko 8 kilogramowe, więc jeździł do różnych miejscowości by móc je nadać. Pomoc od Niego była bardzo wielka, a ja tam myślałam się odwdzięczę bo święcie wierzyłam w to, że Polska będzie i my po-wrócimy do swoich ukochanych stron. Ale nie dane mi było odwdzięczyć się temu zacnemu i bezinteresownemu człowiekowi. Po wkroczeniu Niemców został zabrany do getta we Lwowie. Stamtąd prosił, aby ktoś przywiózł mu sutannę. Znał ministranturę, więc miałby możliwość wydostania się jako ksiądz, ale moja siostra Jana stchórzyła i nie zawiozła Mu jej. O to miałam zawsze żal, bo za serce należy płacić sercem. Nie bał się ze mną korespondować Sławek Herman, też Żyd i Pani Hermanowa, która bardzo ciepłymi słowy podtrzymywała nas na duchu, nie przeczuwając, jak ciężki los niedługo ich spotka. Pamiętam jak dumna była, że Sławek i Boguś nie wstąpili w ślady Fajermana.
Polacy na Syberii
Od 3-go maja pognali nas wszystkich do ciężkiej pracy, obrzucając nas przy tym niewybrednymi epitetami. Powtarzali bez ustanku, że byliśmy ciemiężcami, polskimi panami, jednym słowem ludźmi, których potrzeba wykończyć. Kołchoz składał się z pięciu brygad. Cztery sąsiadowały ze sobą, gdzie uprawiano tylko zboże, a piąta leżała nad potokiem i tam sadzili kapustę i arbuzy. W tej brygadzie była Pani Maryla Sobczuk. Kryśka Chrzanowska była wychowawczynią w żłobku (ze względu na skaleczoną rękę). Starsze panie robiły to co im brygadziści w danym dniu zlecili. Przydzielono nam pracę tzn. chłopcy i my z Janką Urbaniak miałyśmy pracować jako pomocnicy traktorzystów po 12 godzin na dobę. Traktorzyści orali ugory, a my musiałyśmy odrzucać darninę z pługa składającego się z pięciu lemieszy. Była to praca ponad moje siły. Moim traktorzystą był starszy człowiek usposobiony do nas raczej przychylnie, który widząc, że nie mam tyle siły, by utrzymać ogromny drzagan nauczył mnie obsługiwać traktor i tak zamienialiśmy się zadaniami. Miałam wielkie trudności z porozumiewaniem się, dlatego postanowiłam nauczyć się języka rosyjskiego. Zaczęłam od elementarza. Najgorsze było, że po pięciu dniach przechodziliśmy na całodobową pracę by przejść na dzień lub noc. Charakterystyczne było to, że dnie były ciepłe, w lecie nawet upalne, ale noce bardzo zimne. Po przepracowaniu jednego sezonu, gdy zniszczyłam ciepłe ubranie zaczęłam symulować chorobę (ból w lewym boku), aby na traktor nie wrócić. Za cały sezon zarobiłam 20 kg pośladu (zmiotki pszenicy). W sytuacji kiedy zawartość waliz topniała musiałam pomyśleć o dorabianiu. Zaczęłam haftować chusteczki, kliny na głowę (ich strój narodowy), robić ręczniki, prześcieradła. Zarabiałam marnie, bo czym miały płacić gospodynie, które miały tylko jedną krowinę żywioną w lecie na suchym stepie, a w zimie tylko słomą, a od tej krowy musiały oddać 5,4 kg topionego masła, więc miałam tylko mleko odciągane, ale to już było coś. Nauczyłam się wróżyć. Kobiety za wróżbę przynosiły mi więcej aniżeli za mozolne haftowanie. Za kradzioną, nieczyszczoną naftę do prymusa ondulowałam tamtejsze dziewczęta.
W naszym posiółku byli tez Karelczycy. Jeden z nich był fryzjerem. W 1941 roku, gdy wzięli go do wojska, przejęłam jego funkcję. Najpierw zaczęłam od strzyżenia małych chłopców, ale z czasem zaczęli przychodzić do mnie także mężczyźni. Zapłatą było 2 litry ściąganego mleka. Musiałam sobie radzić, bo w tym czasie zachorowała moja siostra i do szpitala potrzeba było dowozić prowiant. Doktor Michał Aman (przed wywiezieniem mieszkał i pracował w Jeremczu) postarał się o umieszczenie Dziuni w szpitalu. Siostra moja po miesięcznym pobycie w szpitalu zmarła. Miała tylko 19 lat. W niedługim czasie dr Aman rąbiąc drzewo skaleczył się w nogę i też zmarł. Leżą obok siebie. Kiedy mężczyzn zabrano do wojska okazało się, że miejscowe kobiety są niepiśmienne, więc zaczęto okazywać nam względy i obsadzać nami stanowiska, na których potrzebna była umiejętność pisania i liczenia. W kołchozie tym pozostałam tylko do wiosny 1942 roku.
Dzięki pomocy Pani Ireny Sobocińskiej dostałam pracę w rejonowym oddziale finansowym. Dwa tygodnie byłam na praktyce, jako sekretarka, a później przeszłam do księgowości, z czasem awansując na stanowisko księgowego. Jako zapłatę dostawałam 500 rubli i 5,4 kg mąki na siebie i 2,7 kg na mamę. Moją mąkę oddawałam do piekarni, a za fryzurę i manicure dostawałam codziennie 0,5 kg chleba, a mamy mąka była na zacierki i pierogi. To już było coś. Ludzi, którzy umierali z głodu było bardzo wielu, bo oprócz Polaków byli nadwołżańscy Niemcy, Czuwasze, Ingusze i Czeczeni z Kaukazu. Nie wszyscy Polacy pracowali. Żyli z przywiezionych zapasów. Wielu miało też bardziej tolerancyjnych zarządzających. Szczęście takie miała min. pani Maryla Sobczuk, która opiekowała się malutką córeczką Marysią. Kiedy już zupełnie nie miała z czego żyć przyjechała do Pieszkówki. Dostała pracę w zakładzie, gdzie robili walonki i dostawała tam 9 kg mąki. Praca była bardzo ciężka. W prymitywnych warunkach, w oparach pary filcowali śmierdzącą wełnę. Długo nie wytrzymała i pewnego razu zemdlała z wycieczenia i głodu.
W Pieszkówce był szpitalik, gdzie dyrektorem była żydówka z Moskwy, a intendentką Żydówka z Odessy. Obie były ewakuowane w czasie działań wojennych. Po przyjeździe przylgnęły do nas. Potrzeba przyznać, że nastawione były do nas nawet przyjacielsko, szczególnie intendentka, która odwiedzała nas bardzo często, aby porozmawiać. Dzięki niej udało mi się umieścić Panią Marylę w szpitalu. Podczas załatwiania formalności przyjęcia Panią Marylę wykąpano, ostrzyżono i położono do czystego łóżka. Wystraszona pielęgniarka zawołała nas i odchyliwszy okrycie pokazała wszy, które jak się okazało były pod skórą. To wszystko działo się pod koniec kwietnia 1944 roku.
Nie miałam obuwia. Do „biura” chodziłam w butkach przez siebie uszytych i w kaloszach. Na dworze była już wiosna. Na 1-go maja miałam zaplanowany dyżur przy telefonie, ale mój dyrektor powiedział, że mnie zastąpi, a ja mam pojechać do Kustanaja do naszej delegatury i przywieźć sobie jakieś buty ponieważ dowiedział się, że takowe mają. Pojechałam z Kasią Wójcik, która pracowała w szpitalu, jako kontystka. Przyjechałyśmy 1-go maja o 10-tej, ale w tym dniu nikt już z nami nie chciał rozmawiać, ponieważ przygotowywano akademię. Po zawarciu porozumienia pomiędzy generałem Sikorskim i Stalinem powstała delegatura, która rozprowadzała amerykańskie dary. Na dwie osoby dawali po 5 dag ryżu. Pani Białkowska tę porcję ryżu przywiozła do Polski na wypadek, gdyby kiedyś kazano nam zwrócić za te „dary”. Pani Teodorowiczowa kupiła w ziemiance jedną izbę od Kazachów. Pozostałe dwie izby w tej samej ziemiance kupily do spółki Joanna Burczyńska, Zofia Panachia i Maria Białkowsa. W ziemiance obok mieszkałam ja z Mamą, Pani Sobocińska z dwójką dzieci, Pani Wójcikowa z córką Kasią, Marysia Rutowa i Hela Hołubisz, którą przygarnęłyśmy po śmierci jej mamy i babci. Młodszą 2-3 letnią Marysię wzięła Teodorowiczowiczowa. Po rozwiązaniu delegatury utworzono drugą pod patronatem Kościuszkowców. Przewodniczącym był Kafanke (luftinspektor z Jaremcza), a sekretarzem Dziatłowicki (Żyd z Warszawy). Natomiast u nas w Pieszkówce przewodniczącym był Koszów, który chyba nie umiał pisać, natomiast jego sekretarką Moszorowa, żona komornika z Monasterzysk. Po wypadku z Panią Marylą zwróciłyśmy się do nich, ażeby postarali się o prowiant dla chorej, ale powiedziano nam, że nic z żywności w Kustanaju nie ma. Ani Kafanke, ani Dziatłowiecki nie chcieli z nami rozmawiać, więc wróciłyśmy „z kwitkiem”, a pociąg kursował tylko w dni nieparzyste. Po przyjeździe mój dyrektor kazał mi jechać jeszcze raz 3-go. Od 10-tej do 22-giej czekałyśmy w poczekalni (obskurnej sionce). O tej godzinie po obsłużeniu wszystkich Żydówek Dziatłowicki przyjął nas jako ostatnie i wypisał po parze trzewików, a za to, że tak długo czekałyśmy dostałyśmy jeszcze po parze skarpet. W Kustanaju na noc zatrzymałyśmy się u Pani Działakowej. Rano trzeba było u kierownika OBŁ-komu podstemplować asygnatę, który przyjmował od 11-tej. Postanowiłyśmy pójść do niego same (nie podawać przez sekretarkę). Podczas rozmowy zapytał dlaczego Działtowicki tylko to nam wypisał, wszak są i porządne kurtki. Zainteresował się również co my jemy, to powiedziałam, że dostajemy zupę od Pani Działkowej, a na pierwszą uwagę dlaczego tylko buty i skarpety jakoś mi się powiedziało, że chyba dlatego, że nie jesteśmy żydówkami. Na to ten szef (tak go będę nazywała) powiedział, żebyśmy przyszły o 15-ej. Kasia nakrzyczała na mnie dlaczego wyskoczyłam z tymi Żydami. Do 15-tej modliłyśmy się bardzo żarliwie, aby nas tylko nie posadzili do więzienia. Tego bałyśmy się najbardziej. O 15-ej w gabinecie usiadłam jak trusia malutka i cichutka. Szef do kogoś zatelefonował i kazał przyjść do siebie niezwłocznie. Wpadł Działtowicki, na nas nawet nie spojrzał, tylko podsunął jakiś papier umożliwiający zameldowanie w Kustanaju kogoś, kto wyszedł z więzienia. Szef odrzucił i powiedział „a idź ze swoimi Żydami”. Słysząc to wyprostowałam się. Zapytany dlaczego przydzielił nam tylko buty Działtowicki tłumaczył, że nie mamy uprawnień, bo nie jesteśmy rodziną Kościuszkowców. W odpowiedzi usłyszał, że nie możemy nią być wszak nie mamy ani ojców ani mężów. Kazał wypisać nowe asygnaty na buty, skarpety, kurtki i jeszcze poradził nam byśmy wzięły męskie bo lepsze gatunkowo, no i wypisać dla nas prowiant. Gdy to usłyszałam, nabrałam odwagi i opowiedziałam przypadek Pani Maryli. Był oburzony, nakrzyczał na Dziatłowickiego, jak na szczeniaka. Powiedział, że żywności jest w magazynie dosyć i Polacy nie muszą umierać z głodu. Dostałyśmy do spółki z Kasią 15 kg różności, a dla Pani Maryli osobno 15 kg. Szczęśliwe 5-go wieczorem z pełnymi workami przyjechałyśmy do Pieszkówki. Na stację wyszła cała Polonia z Pieszkówki. Byłi także Koszów i Moszorowa, bo już wiedzieli, że skoro nie wróci-łyśmy tego samego dnia, to coś załatwiłyśmy, Byłyśmy szczęśliwe i jeszcze ze schodów wagonu krzyknęłyśmy, że mamy prowiant dla Pani Maryli. Rano przed pójściem do pracy wzięłyśmy worek z życiodajnym prowiantem i zaniosłyśmy do szpitala. Było przed godziną 8-mą rano, gdy stanęłyśmy w drzwiach pokoju, w którym leżała Pani Maryla. Ona już jednak skończyła życie. Prowiant zostawiłyśmy w szpitalu, aby chociaż w ten sposób odwdzięczyć się za przyjęcie chorej. W tym samym dniu do Pieszkówki o 11-ej przyczołgała się starowina, niejaka Jabłoń, która została wywieziona tylko dlatego, że miała syna w służbie czynnej. Nie doczołgała się do budynku, tylko upadła pod płotem i tam skonała. Poczekano, aż ostygła, owinięto je Obie w koc, obwiązano bandażami i po południu mogliśmy je pochować. Mężczyźni wykopali grób w kształcie litery L i tak niepiśmienna, biedna kobiecina spoczęła w jednej mogile z wy-kształconą (miała ukończony CIF) młodą matką. Marysia została u pań, z którymi razem przyjechały, Panna nazywała się Janina Prokopowicz, a jej zamężna siostra (również miała małą córeczkę) nie pamiętam jak się nazywała. Niedługo potem rozpoczęła się akcja wywozu rodzin Kościuszkowców na Ukrainę do obwodu Kijowskiego. One też wyjechały jako te, które miały bardzo ciężkie warunki życiowe.
W październiku 1944 roku wywieźli część Polaków na Ukrainę. Nam z Mamą groziło, że jako jedyne, pozostaniemy w Pieszkówce. Mnie pozwoliliby jechać jedynie dlatego, że przez czas pobytu pracowałam, natomiast Mama wyciągnięta została z transportu. Wówczas kapitan NKWD, w którym odezwało się serce, w ostatniej chwili podjął decyzję aby nas ściągnąć z powrotem do odjeżdżającego już pociągu. Na Ukrainie w sowchozie im. Worowskiego rej. Biała Cerkiew pracowałam do lipca 1945 roku. Wówczas Babcia, która przez całą okupację pozostała w Monasterzyskach przysłała nam wizę, na którą wróciłyśmy do Monasterzysk, stamtąd wspólnie wyjechaliśmy do Polski.
(1) Allen Paul jest autorem powieści „Katyń”. Jest to starannie udokumentowana opowieść o losach trzech polskich inteligentów i ich rodzin: krakowskiego lekarza i ppłk. rezerwy Zbigniewa Czarnka, lwowskiego adwokata i kpt. rezerwy Maksymiliana Hoffmana, oraz zawodowego oficera 40. Pułku Piechoty we Lwowie kpt. Stanisława Pawulskiego.
Autor: Jadwiga Matejko
Artykuł pochodzi z Zeszytów Tłumackich nr 2(54) 2014 i został zamieszczony dzięki współpracy z Ogólnopolskim Oddziałem Tłumaczan.
Zobacz koniecznie:
Odnaleźli się po 75 latach [Wideo]
Trwa akcja wsparcia Rodaków w Rumunii, zapoznaj się, zobacz jak oni żyją. Wesprzyj.
Na rumuńskiej Bukowinie znajdują się trzy polskie wsie założone przez Polaków 180 lat temu. Odwiedziliśmy ich w Pleszy, Pojana Mikuli oraz Nowym Solońcu. Do dziś w tych wsiach żyją prawie sami krajanie, niestety część z nich, szczególnie osoby starsze żyją w strasznej biedzie. Na naszym portalu znajdą Państwo więcej informacji o akcji i oczywiście zachęcamy do wsparcia, przed nami ponad 2000 kilometrów. Planujemy wyruszyć z pomocą na przełomie maja i czerwca.